Archive for the ‘Recenzje’ Category

Zapach świeżych malin, czyli kulinarna podróż sentymentalna do Nieszawy I połowy XX wieku

wtorek, 4 czerwca, 2013

Jeśli szukacie odpoczynku od zabieganej codzienności i chcecie dowiedzieć się jak żywili się nasi dziadkowie w I połowie XX wieku, to serdecznie zapraszam do lektury książki Krystyny Wasilkowskiej-Frelichowskiej “Zapach świeżych malin”, wydanej przez PWN. Obecnie jest straszny pęd ku wyszukanym, wystylizowanym nowoczesnym potrawom, a może piękno i najlepszy smak tkwi w prostocie? Kuchnia naszych dziadków była prosta, ale niekoniecznie tłusta, jadano o wiele więcej ryb i owoców i miała charakter tylko i wyłącznie sezonowy, stosowano jedynie naturalne środki konserwujące. Robiło się też wiele domowych przetworów, suszyło owoce i grzyby.

zapach-swiezych-malin

Autorka snuje opowieść o Nieszawie i jej mieszkańcach. Skupia się głównie okresie międzywojennym. Książka obfituje w wiele smakowitych przepisów, które zebrano wśród mieszkańców Nieszawy, wiele zdjęć miasta i dokumentów. Miasto Nieszawa położone nad Wisłą w połowie drogi między Włocławskiej a Toruniem. W okresie przedwojennym było to miasto wielokulturowe, współegzystowali tutaj Polacy, Żydzi i Niemcy. Kuchnia tego miasta miała zatem także wiele do zaoferowania, wiele tutaj było wpływów kujawskich, jak i kresowych. Żydzi i Niemcy wprowadzili swoje smaki.

Wielu Nieszawian trudniło się rybołówstwem leszczy, płoci, węgorzy, szczupaków i sandaczy. Nic dziwnego, że na stołach mieszkańców miasta królowały ryby. “Od pierwszych dni pobytu w Nieszawie zapamiętałam apetyczny zapach, który wydobywał się z kuchni moich teściów, przesycony smażoną i wędzoną rybą. Ta wielka różnorodność smaków, wielość dań z ryb  i rybna zupa nie była mi znana” – opowiedziała autorce wiekowa żona jednego z rybaków. Zadziwiły mnie cytowane przepisy na ryby faszerowane – każdy jest bardzo pracochłonny, bo wymaga ściągnięcia skóry z surowej ryby, tak aby jej nie uszkodzić, następnie oddzielenia mięsa od ości, połączenia mięsa ryby z czerstwą bułką, jajami, warzywami i przyprawami, a na końcu wypełnieniu skóry ryby farszem, nadania właściwego kształtu i gotowania na wolnym ogniu. Bardziej mi bliski jest przepis na ryby smażone i włożone do zalewy octowej – jak jeździłam z rodzicami w dzieciństwie na Mazury, tata łowił niezliczoną ilość płotek, te których nie udało nam się zjeść na bieżąco lądowały w takiej zalewie. Później po powrocie do Łodzi mieliśmy kilka wspaniałych kolacji z taką rybką. Chyba muszę kiedyś powędkować i zrobić kilka słoiczków, bo smak takiej ryby jest wyjątkowy. Dla dzieci nieszawianki przygotowywały kotlety z mielonej ryby. Autorka prezentuje też przepis na rybę w galarecie, którą wprost uwielbiam. U mnie na blogu znajdziecie przepis na karpia w galarecie. Nie znam natomiast smaku zupy rybnej, przepis sobie zanotowałam i na pewno wykorzystam.

Zaintrygowało mnie to, że w większości wspomnień mieszkańcom zapach ryby kojarzy się przyjemnie. A jakie są sprawdzone sposoby na zabicie nieprzyjemnego zapachu ryby? Pani Eulalia podała ich kilka:

“a) jeśli po oprawieniu ryby moje dłonie brzydko pachną, zanurzam je w słonej wodzie, a następnie kropię sokiem z cytryny

b) jeśli umyta patelnia nadal pachnie rybą, przecieram ją fusami z herbaty,

c) jeśli na talerzach pozostał rybi zapach, zanurzam je w zimnej wodzie z solą,

d) nie chcąc, by zapach smażonej ryby rozniósł się po całym domu, do wlanego oleju na patelnię dodaję kilka kropel soku z cytryny”.

Ogromnym zdziwieniem było dla mnie , że do połowy XX wieku można było złowić w Wiśle w porze jesiennej łososie, które następnie najczęściej wędzono.

Biedniejsze rodziny jadły wiele ryb, ale bywało, że nie mogły sobie pozwolić na mięso ryby – wtedy często gościła u nich jakaś zupa typu wodzianka (zupa z czerstwego pieczywa), zupa z brukwi, kartoflanka, zacierkowa, krupniki czy różne odmiany żuru (czysty, z mięsem, kiełbasą, na kiszczoku, na płuckach). Ja mam sentyment do barszczu białego przyrządzanego przez moją mamę i zaskoczyło mnie to co przeczytałam u Pani Krystyny: “W Nieszawie i okolicach barszczem białym nazywano też czysty żur, bez żadnych dodatków. Jednak nazwa właściwa zarezerwowana jest do zupy, które powstała na wywarze z mięsa wieprzowego, solonego (zakonserwowanego), do którego pod koniec gotowania dodawano kwasu z kapusty i zabielano (zaklepywano) go śmietaną z mąką. Ziemniaki gotowane były osobno, następnie tłuczone (krychane) i kraszone. Jedzono je “na przybirkę” – jedna łyżka barszczu, jedna łyżka krychanych. ” U mnie zalewajka/barszcz biały wyglądał tak.
Popularne były też wszelkie potrawy mączne, a w szczególności kluski żelazne, kładzione, leniwe, pierogi a także słodkie racuchy czy oładki ze zsiadłego mleka. Zimą przygotowywano wiele potraw z łatwych do przechowywania ziemniaków i kapusty, m.in. parzybrodę czy gołąbki ziemniaczane.

Jedzono stosunkowo dużo podrobów. Najwięcej mięsa spożywano przy jakiejś ważnej okazji i w porach świątecznych: na Wielkanoc i Boże Narodzenie. Uboju dokonywano w gospodarstwie lub ubojni, był to dzień bardzo uroczysty; powszechnym zwyczajem było zatrudnianie w domu wędliniarza na ten czas. Nie było lodówek więc wszystko trzeba było dobrze zaplanować i szybko przerobić każdą część zwierzęcia. Dowiedziałam się, że pierwszą potrawą była świeżynka, czyli potrawka z okrawków różnych części tuszy wieprzowej (boczku, schabu, karkówki, szynki, łopatki oraz wątróbki) z przesmażoną posiekaną słoniną i cebulą przyprawiona jedynie solą i pieprzem. Tak jak pisze autorka “wszystko powyższe ma sens wtedy, jeżeli mięso pochodzi z uboju sprzed paru godzin, gdyż tylko takie mięso ma specyficzny smaczek”. W Nieszawie w okresie międzywojennym działało 10 rzeźni ze sklepami, w których największym powodzeniem cieszyły się zawsze kiszki wątrobiane, pasztetowe, kaszanki i wszelkiego rodzaju kiełbasy. Przyprawienie wszystkich tych wyrobów było bardzo proste: czosnek, majeranek, sól i pieprz.

W przedwojennej Nieszawie istniała restauracja, do której przyjeżdżali nawet kuracjusze z Ciechocinka. Po wojnie słynny był lokal “Pod łososiem”, gdzie do każdej setki wódki trzeba było zamówić przekąskę: najpopularniejsza była studzina (galaretka z nóżek) czy rolmopsy. W latach 70 -tych powstała piętrowa “Jagiellonka”, która słynęła z wspaniałych wesel – tam furorę robiły flaki po nieszawsku, zrazy i gulasz wołowy. W latach 90-tych restaurację zamknięto.

W książce znalazłam  przepis na chleb zawsze-się-uda – na zakwasie podany przez jedną z miejscowych gospodyń, jednak kiedyś na porządku dziennym było oddawanie chleba do upieczenia w piekarni, tak samo ciast czy ciasteczek, nie każdy miał piec i tak było też ekonomiczniej. Na ulicy Browarnej znajdowała się piekarnia prywatna, po wojnie upaństwowiona. Tam Nieszawianie oddawali swoje wypieki. “…z wypiekami wiązał się cały rytuał. Najpierw należało wypożyczyć z piekarni i zanieść do domu dwie lub trzy duże blachy. Uzgadniało się z majstrem piekarzem godzinę, na którą należało przynieść słodkości do upieczenia, bo każde ciasto wymagało innej temperatury. Oczywiście ciasteczka pieczono już po wypieku chleba. Zapełnione blachy przykrywało się ściereczką i przynosiło do piekarni. Po upieczeniu przekładałyśmy wypieki do wiklinowego koszyka wyłożonego pergaminem. “, ” W okresie przedświątecznym na podwórku piekarni stały dziesiątki blach, blaszek, foremek z babkami i wąskich korytek, czekających swojej kolejki do wstawienia do pieca. To był niezapomniany widok!”. Tak było w wielu miastach Polski – także w Łodzi jeszcze w czasach młodości mojej teściowej, o czym mi niedawno opowiadała.

Z książki można dowiedzieć się jak prawidłowo przygotować konfitury czy powidła. Nieszawskie gospodynie robiły bardzo dużo konfitur malinowych czy powideł śliwkowych. W przygotowaniach zawsze pomagały dzieci. Duża część owoców znikała w ich brzuszkach. Przygotowywano też wiele przetworów na zimę, nie tylko kiszoną kapustę i ogórki, ale buraczki z papryką, sałatki wielowarzywne czy ogórki z curry.

W rodzinnym domu autorki wiele było potraw pochodzących z Kresów Wschodnich, gdyż właśnie stamtąd pochodził jej ojciec (kartacze, łazanki z szynką, mamałyga, grochowe paluchy). Na Wielkanoc zawsze przygotowywano paschę z bakaliami. Ponieważ przed wojną ewangelicy stanowili dość pokaźny odsetek ludności wprowadzili oni do jadłospisu mieszkańców miasta wiele swoich potraw, takich jak sałatka ziemniaczana, zielony sos ziołowy, ciasto drożdżowe z bakaliami czy bomby serowe z kminkiem na Wielkanoc, a także wiele potraw z wieprzowiny czy gęsiny. Swoje piętno na miejscowej kuchni obili też Żydzi, przed wojną było w Nieszawie aż 35 rodzin żydowskich. Autorka podaje nam przepisy na takie dania kuchni żydowskiej jak: kluski z wątróbki, kugiel z mięsem, czulent, gęsi pipek czy cymes z marchwi. Łódź też była miastem wielu kultur i aż się dziwię, że do tej pory nie starałam się zgłębić smaków tych kuchni – pora to zmienić. Gęsi pipek wiem, że można zjeść w restauracji Anatewka, do której mam ochotę się wybrać, właśnie po lekturze tej książki.

Nie opowiem Wam wszystkiego, musicie zajrzeć do tej książki, jeśli chcecie dowiedzieć się co to jest na przykład cieplak czy jak przygotować wspaniały nugat orzechowy. Ale nie tylko dlatego, ta książka to prawdziwa odskocznia od naszej zabieganej codzienności, wspaniała podróż do krainy, gdzie czas płynął inaczej. Może warto wrócić do tych korzeni, zwolnić tempo życia, jeść sezonowo i wg przepisów naszych babć?

 

 

Take This Waltz – recenzja z kurczakiem w tle

sobota, 6 października, 2012

Dzięki uprzejmości portalu Polska Gotuje, miałam wczoraj okazję zobaczyć film Take This Waltz w łódzkim kinie Charlie.

 

 

Główna bohaterka filmu to 28-letnia Margot, zamężna od trzech lat. Jej mąż Lou zajmuje się pisaniem książek kucharskich, właśnie tworzy książkę o potrawach z kurczaka, testuje wszystkie potrawy na Margot, znajomych i rodzinie. Przewijają się takie potrawy jak kurczak pieczony z warzywami, kebab tandoori czy tarta z kurczakiem. Kulinarne zabarwienie mają nawet zdania, jakimi zwracają się do siebie małżonkowie. Na porządku dziennym są takie zdania: “kocham Cię tak bardzo, że zmiażdżę Ci serce tłuczkiem do ziemniaków”, “będę Cię obierał obieraczką do ziemniaków” czy “przepuszczę Cię przez maszynkę do mielenia mięsa”. Margot i Lou codziennie zapewniają się o wzajemnej miłości, jednak już na pierwszy rzut oka widać, że związek ten przeżywa kryzys. Najlepiej widoczne jest to podczas kolacji z okazji 3-ciej rocznicy ślubu, którą spędzają w jednej z najlepszych restauracji w mieście… po prostu nie mają o czym rozmawiać. Monotonia dnia codziennego bardziej doskwiera głównej bohaterce…uświadamia sobie to bardzo wyraźnie, gdy podczas podróży samolotem poznaje Daniela. Miło spędzają czas, wsiadają do jednej taksówki i okazuje się, że mężczyzna jest jej sąsiadem. Margot cały czas bije się ze swoimi myślami, chce być uczciwa wobec męża, jednak fascynacja Danielem staje się coraz większa… Jak kończy się film? Tego nie mogę opowiedzieć, bo nie chcę popsuć seansu tym, którzy wybiorą się do kina go obejrzeć.

 

 

Jakie jest przesłanie tego filmu? Wydaje mi się, że nie do końca go zrozumiałam… Choć wydaje mi się, że jest tu mowa o ciągłym poszukiwaniu czegoś nowego, ciekawszego, nowych fascynacjach, którym tak łatwo ulegamy. Jednak te nowe, nieważne jak intensywne i porywające wrażenia, zazwyczaj także łatwo powszednieją i znów zaczynamy szukać na nowo… Trzeba pogodzić się z tym, że życie to nie ciągłe uniesienie i ekscytacja, ale także monotonia i powtarzalność. Zawsze wracamy do punktu wyjścia, co pokazuje scena pieczenia muffinek z rodzynkami przez Margot pojawiająca się w filmie dwa razy – dzięki niej film tworzy spójną całość.

 

 

Nie potrafię znaleźć w tym filmie jakiegoś innego ukrytego sensu, historia jest opowiedziana w dość banalny i zbyt jak dla mnie dosłowny sposób. Idąc do kina spodziewałam się czegoś na miarę Lost in Translation, który także opowiada o zagubieniu i znużeniu dotychczasowym życiem, tutaj niestety zawiodłam się. W filmie jest kilka scen, w których widać, że reżyserka Sarah Polley była mocno zainspirowana dziełem Sophii Coppoli. Szczególnie wyraźnie zaznacza się to w lekcji aerobiku na basenie, w której uczestniczy główna bohaterka, jej szwagierka i koleżanka, a pozostałe kursantki to panie w podeszłym wieku…  Kinomaniacy na pewno znają podobną scenę z Lost in Translation. W podobnej stylistyce utrzymany jest także fragment, gdzie Daniel wiezie Margot i Lou rikszą ulicami miasta na kolację z okazji rocznicy ich ślubu. Reżyserka nie daje nam chwili na przemyślenia, próbuje budować klimat napięcia i niespełniania różnymi środkami, wszędzie przewijające się wentylatory, spocona skóra wyglądają jakoś sztucznie, wcale nie przekonują mnie, że atmosfera jest coraz bardziej gorąca. Nie ma tutaj subtelnych i wyszukanych dialogów, a wręcz przeciwnie są one ostre jak brzytwa i nie pozostawiają niczego do domysłu. Michelle Williams nie pokazała moim zdaniem wszystkich swoich umiejętności aktorskich lub nie wyszła jeszcze z roli Marylin Monroe, w którą tak znakomicie wcieliła się w filmie Mój weekend z Marylin. Jej postać sprawiała wrażenie, jakby bohaterka miała jakiś poważniejszy problem natury psychologicznej, a nie uległa erotycznej fascynacji.

Muzyka jest niewątpliwym plusem filmu, pojawia się m.in. Video killed the radio star, do której mam szczególny sentyment, a w kluczowym momencie słyszymy Take This Waltz Leonarda Cohena:

“Ukochana, ukochana. Weź ten walc, weź ten walc
Jest już twój, nie ma tu nic więcej…”

Podsumowując – film słodko-gorzki, tak jak życie, czasem mdłe jak źle przyprawiony kurczak, a czasem słodkie jak dobre martini – zapraszam do kin do obejrzenia i własnych przemyśleń. Napiszcie proszę w komentarzach, co Wy sądzicie na jego temat.

La Vende w Łodzi

czwartek, 9 sierpnia, 2012

Dzisiaj moja druga recenzja restauracji – po Marcello Magdy Gessler pora na La Vende. Lokal ten również znajduje się w Manufakturze. Marcello jak pamiętacie nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia – zimne wnętrze, taka sama atmosfera, średnia obsługa i kilka uwag dotyczących jedzenia. W La Vende spędziłam za to wspaniały wieczór w gronie najbliższych. A okazje były aż dwie, 30-ta rocznica ślubu moich rodziców i 3-cia moja i męża 🙂

Restaurację wybrała moja mama. Po przejrzeniu strony internetowej lokalu przystałam z chęcią na ten wybór. Przeczytałam tam m.in., że “Nastrojowe wnętrze i miła obsługa sprawiają, że La Vende to miejsce dobre na każdą porę dnia i dające wszystkim smakoszom możliwość znalezienia czegoś dla siebie”. Opis ten dokładnie odpowiada temu co zastałam w restauracji. Zamówiłam stolik w środku z uwagi na panujący upał. Klimatyzacja nie działała na maksymalnych obrotach, ale na pewno było chłodniej niż na dworze. Za to o ile przytulniej siedziało się w środku. Wnętrze jest jasne, mury są pobielone, ale nie jest to tak przytłaczająca biel jak w przypadku Marcello. Odległości między stolikami są podobne, ale nie czułam się tam mało prywatnie. Wykorzystano tam bowiem światło punktowe, przytłumione w kolorze żółtym. Biel przełamana jest przez lawendowe i beżowe dodatki. Wrażenie zrobiła na mnie ściana z winami, w ten sposób zagospodarowano przestrzeń pod schodami. Moją uwagę przykuła od razu bardzo duża liczba ziół zarówno świeżych, jak i suszonych. Nie byłam nigdy w Prowansji, ale myślę, że taki właśnie wystój mają tamtejsze bistra. Kuchnia restauracji jest zaklasyfikowana jako europejska, ja bym jednak zawęziła jej definicję do kuchni śródziemnomorskiej – w ofercie przeważają dania z owocami morze, rybami, makarony i pizza. Ale o jedzeniu napiszę więcej za chwilę. Najpierw co nieco o obsłudze.

Powitał nas iście po środziemnomorsku kelner w średnim wieku. Okazało się wkrótce, że ten żywiołowy i wesoły człowiek to z pochodzenia Hiszpan. Alejandro troszczył się o nas jakbyśmy byli stałymi bywalcami. Rzadko bywamy w restauracjach, więc nasz brak obycia i śmiałości nieco utrudniły nam swobodny kontakt. Miałam zapytać się np. z jakich składników robiona jest zupa La Vende… Alejandro mówi dobrze po polsku, ale ze specyficznym południowym akcentem. Jego obecność nadała naszej wizycie południowoeuropejskiego “smaczku”. Razem z mężem przejrzeliśmy menu jeszcze przed wyjściem do restauracji, nastawiliśmy się na ryby i owoce morza. Mój mąż ma fioła na punkcie kalmarów i krewetek. Na przystawkę wybraliśmy zatem kalmary na chrupiąco podane na sałacie z sosem majonezowym. Moi rodzice chcieli zjeść tylko danie główne, kelner grzecznie dał nam do zrozumienia, że będzie mu niezręcznie serwować nam przystawkę podczas gdy rodzice będą czekać na danie główne. Przekonał dość szybko moich rodziców do wzięcia przystawki. Mam wybrała również kalmary a tata carpaccio z polędwicy wołowej na ziołowym vinegrette z parmezanem, kaparami i oliwkami. Kalmary były rewelacyjne, smażone w panierce, ale nie ociekające tłuszczem. Podane były na posłaniu z sałaty z marynowaną papryką i gruszkami – połączenie znakomite. Sosik majonezowy również tutaj pasował. Spróbowałam też carpaccio taty – również smakowało bardzo dobrze. Dodatkiem były m.in. duże kapary, które jadłam pierwszy raz w życiu.

Na dania główne moi rodzice zamówili pstrąga z pieczonymi ziemniakami, świeżym pesto i szpinakiem z czosnkiem. Pstrąg został podany w nietypowy sposób. Mój tata powiedział “Z pstrąga zrobiła się flądra” – albowiem został rozłożony częścią zewnętrzną do góry. Ości prawie nie było, mięsko ryby było delikatne i nie wysuszone. Wierzch pstrąga polany był pesto. Ziemniaczki i szpinak, którego sama próbowałam, również zdały egzamin na 5.

Mój mąż – maniak owoców morza – zamówił owoce morze z patelni z marynowanym ogórkiem w syropie cytrynowym, pomidorkiem koktajlowym i ruccolą na sałatach. Sosik to zdaniem mojego połówka mistrzostwo świata, aż sama żałuję, że nie wybrałam tej sałaty. Ja wzięłam kulki z łososia podane z oliwkami, fasolką szparagową, pieczoną papryką, młodymi ziemniakami, jajem poche na sałatach z ruccolą. Danie to zaspokoiło mój apetyt w zupełności, lubię takie sałatki z różnorodnymi składnikami. A trzeba dodać, że wzięłam wersję fit. Tak w tej restauracji wiele dań jest w dwóch opcjach, mniejszej tzw. fit i normalnej. Jest to znakomity pomysł i kolejny plus do całkowitej oceny. Jak dla mnie porcje fit są i tak duże, można tutaj dobrze zjeść w rozsądnej cenie. Nie wiem tylko czy jest dostępna karta win, bo takiej nie otrzymaliśmy, jest karta z napojami, jednak nie ma w niej tak naprawdę dużego wyboru win, jest za to niezliczona ilość innych trunków i drinków.

Z innych rzeczy godnych odnotowania – przy zamówieniu na początek serwowane są bułeczki, do których można się poczęstować kawiorem czy pastą serową. Kelnerki i kelnerzy ubrani są w bardzo ciekawe stroje, białe w paski, dziewczyny noszą kaszkiety. Jakże to kontrastuje ze strojami kelnerek w niektórych innych restauracjach, gdzie poziom roznegliżowania jest ogromny (nie jestem pruderyjna).

Wystawiam La Vende Bistro & Caffe ogólną ocenę 9/10. Naprawdę warto tam przyjść, ja powrócę tam na 100%. Przecież jest jeszcze tyle potraw do sprawdzenia, szczególnie interesują mnie tagliatelle i ravioli przygotowane domowym sposobem.

 

Marcello Magdy Gessler w Łodzi

poniedziałek, 13 lutego, 2012

Update: Restauracji już nie ma.

Wczoraj byliśmy z mężem na obiedzie Walentynkowym we włoskiej restauracji Marcello Magdy Gessler w Łodzi. Moje wrażenia oceniam na 7/10. Restauracja, podobnie jak Polka i MG Eat znajdują się na terenie Manufaktury i zostały otwarte 3 m-ce temu. Gdy mój małżonek poprosił mnie o wybranie lokalu – od razu pomyślałam o Marcello. Uwielbiam włoską kuchnię i bardzo lubię postać Magdy Gessler. Tym bardziej przekonałam się do słuszności swojego wyboru, gdy po wejściu na stronę restauracji zauważyłam, że przygotowano specjalne menu na Walentynki, gdzie “Nic nie dzieje się przez przypadek…”. Zarezerwowaliśmy więc stolik dla dwóch osób. Co prawda początkowo na sobotni wieczór, ale przygody z samochodem i wymarznięcie z tym związane uniemożliwiły nam wizytę w restauracji w tym terminie. Nie było żadnego problemu z przełożeniem rezerwacji. Pani zajmująca się rezerwacjami ma niezwykle miły i ciepły głos.

W niedzielę, gdy już w miarę doszliśmy do siebie, po sobotnim przemarznięciu… pojechaliśmy do Marcello. Przy wejściu powitano nas i zaprowadzono do naszego stolika. Pierwsze nasze wrażenie… chłód i brak kameralności. Został nam przydzielony stolik na środku niezbyt dużej sali restauracyjnej. Odległość między stolikami nie była większa niż 1 m… Dla takich niezbyt częstych bywalców restauracyjnych, jak my było to nieco krępujące. Jak tylko kelner przyniósł nam menu zapytaliśmy się, czy możemy zmienić stolik…odpowiedział, że wszystko ustala Pani od rezerwacji i że jeśli dostaliśmy ten stolik to widocznie tak ma być…Zrezygnowaliśmy z rozmowy z Panią od rezerwacji…

Zastanowiliśmy się nad wyborem dań i dość szybko pojawił się kelner…ale już inny. Zamówiliśmy zupę szafranową z owocami morza z oferty Walentynkowej i od razu II danie: dla mnie ossobuco, dla męża stek wołowy w oćcie balsamicznym. Jako dodatki wzięliśmy grillowane warzywa z miętą i ziemniaczki pieczone. Do tego po kieliszku wina.

Na zupkę czekaliśmy króciutko. Była wprost przepyszna! Miała piękny żółto-pomarańczowy szafranowy kolor i była oryginalnie ozdobiona mulami.

Na drugie danie czekaliśmy dość długo. W tym czasie rozejrzałam się nieco po sali. Wnętrze restauracji udekorowane jest zdjęciami gwiazd kina włoskiego: najwięcej widziałam tam fotografii Sofii Loren. Nazwa lokalu pochodzi od imienia Marcello Mastroianniego – innej gwiazdy kina włoskiego i światowego. Jego zdjęcia również wiszą na każdej ścianie. Kolory dominujące to biel i niebieski, taki marynarski klimat. Jednak moim zdaniem pomieszczenie jest zbyt zimne. Włochy kojarzą mi się z ciepłem, uśmiechem, kolorem, tutaj tego brakuje. I niestety jest też bardzo zimno w sensie dosłownym. Mi podczas obiadu skostniały ręce.

Danie główne podała nam Pani ubrana zupełnie inaczej niż pozostała część obsługi, więc myślę, że była to pani menadżer. Przypomnieliśmy od razu, że do dań mięsnych zamówiliśmy dodatki. Pani nieco zdziwiona zapewniła nas, że zaraz je otrzymamy. Dostaliśmy je, gdy byliśmy już w połowie ossobuco i steku… Pani nas bardzo przepraszała. Niestety było widać, że dodatki zostały przygotowane w pośpiechu. Ziemniaki pieczone, jakie jadł mój mąż były niedopieczone i słabo przyprawione, warzywa twarde. Za to moje ossobuco, to było istne niebo w gębie. Ossobuco – gicz cielęca pieczona w sosie ze świeżych warzyw i ziół z dodatkiem białego wina. Tyle naczytałam się na blogach koleżanek z Włoch o tym daniu, że musiałam spróbować. I mięso rzeczywiście rozpływało się w ustach… A sos był nieziemski: gładki z kawałkami cebuli i czosnku i wyraźnym aromatem ziół i białego wina. Rewelacja! Od razu zrobiło mi się cieplej – także na serduchu 😉 Mój mąż stwierdził, że mam wielkiego banana na twarzy 😛

Jego stek był dobry, ale mocno krwisty. Szkoda, że kelner nie zapytał się jaki ma być… Za to dodatek octu balsamicznego i czekolady był strzałem w dziesiątkę!

Pokrzepieni tym zacnym posiłkiem, zdecydowaliśmy się jeszcze na desery z oferty Walentynkowej. Ja wzięłam lody waniliowe w ciepłym sosie malinowym a mąż mus z Baileysa. Obydwa były smaczne, aczkolwiek nie powalające.

Podsumowując, byliśmy zadowoleni, niemniej jednak spodziewaliśmy się czegoś więcej. Jedzenie ogólnie było bardzo dobre, zupę szafranową i ossobuco zapamiętamy na bardzo długo. Lokal jest mało kameralny, pewnie z uwagi na fakt, że nie jest zbyt duży (stąd bliskie ustawienie stolików) i w dzień jest w nim bardzo dużo światła z uwagi na okna w suficie. Obsługa jest też nieco zmrożona. A ceny są stanowczo zbyt wysokie, jak na łódzkie realia. Trzeba nadmienić, że do rachunku jest od razu doliczony napiwek w wysokości 10%.

Jestem ciekawa smaku innych dań, więc może kiedyś wrócę.

Relacja z 8 Jarmarku Wojewódzkiego w Łodzi

sobota, 3 września, 2011

Dzisiaj odwiedziliśmy z mężem i teściową Łódzki Jarmark Wojewódzki na ulicy Piotrkowskiej. Po raz pierwszy byłam na tej imprezie w ubiegłym roku i bardzo mi się podobało, więc jak tylko usłyszałam, że w tym roku też będzie – od razu zaplanowałam spędzenie tam kilku godzin. Prezentowały się tam licznie gminy i miasta województwa łódzkiego, producenci żywności oraz rękodzielnicy. Mnie oczywiście najbardziej interesowała strona kulinarna jarmarku – dlatego przyszliśmy tam “na głodniaka” w porze obiadowej. Skorzystaliśmy z licznych poczęstunków. Na początek zjedliśmy pajdę wiejskiego chleba ze świeżą gęstą śmietaną i cukrem. Stojąc w kolejce dowiedziałam się, że kiedyś była to bardzo popularna przekąska. Muszę powiedzieć, że bardzo mi smakowała taka kanapka 🙂 Następnie zjedliśmy zalewajkę z Radomska – z ziemniaczkami i wędzonką. Później przyszła pora na danie główne. Zatrzymaliśmy się na “stacji Koluszki” na pierogi.

 

 

To tutaj w 1866 r. została wybudowana pierwsza stacja kolejowa w województwie łódzkim.

Nie mogło zabraknąć więc lokomotywy niczym z wiersza słynnego Łodzianina Juliana Tuwima.

 

 

Na takie chlebowe rzeźby natknęliśmy się jeszcze kilkukrotnie.

 

 

Szczególnie uroczy był ten tort chlebowy z gąskami.

 

 

Wiele było stoisk z obwarzankami i wędlinami z masarni z regionu łódzkiego.

 

 

A także budek z miodem.

 

 

Można było podziwiać wnętrze ula z pracownicami i królową o numerze “18” 🙂

 

 

Dla mnie nie lada atrakcją było stoisko z gminy Maków z dyniami ozdobnymi. Takiej różnorodności barw i kształtów jeszcze nigdy nie widziałam.

 

 

Podłużne, poskręcane, z wypustkami, guzkami, pomarańczowe, żółte, białe, zielone… można było dostać zawrotów głowy…

 

 

Ja oczywiście nie przepuściłam takiej okazji i zakupiłam trzy piękne dynie za 10 PLN 🙂

 

 

Wieruszowskie stoisko wyróżniały pięknie wyrzeźbione arbuzy przez mistrzów carvingu.

 

 

Chciałabym posiadać takie umiejętności.

 

 

Można też było zaopatrzyć się w ziołową lub owocową nalewkę.

 

 

I napić się kwasu chlebowego, którego mój mąż jest zagorzałym miłośnikiem, więc zakupiliśmy całą zgrzewkę i do tego napiliśmy się na miejscu – Jacek wypił dwie duże porcje…

Zakupiłam jeszcze chrzan nadwarciański bez konserwantów i chrzan innej firmy w fajnym stożkowym słoiczku.

Zachwyciły nas dzieła jednej pani spod Tomaszowa Mazowieckiego. Wszystkie z papieru i nici: ptaszki, kawiatki, pawie oka…piękne!!!

 

 

Gdzie indziej były dorodne kwiaty z kolorowej bibuły…

 

 

I tradycyjne łowickie wycinanki.

 

 

Nasz wzrok przyciągnęło też stoisko z ozdobami ze słomy. Teraz patrząc na to zdjęcie żałuję, że nie kupiłam żadnego “warzywka”.

 

 

Jacek wypatrzył jeszcze ciekawą deskę – kopytko!

 

 

Zauważyliśmy też śmieszne tabliczki na drzwi 🙂

 

 

Było gwarno, tłumnie, słonecznie i wesoło! Jutro pogoda ma być równie piękna – zapraszam więc wszystkich z Łodzi i okolic do odwiedzenia jarmarku, który będzie trwał jutro do 18.00! Program znajdziecie TUTAJ.

Na zakończenie relacji pochwalę się jeszcze swoimi zdobyczami 🙂