Author Archive

Quiche z botwinką i serem camembert

środa, 12 czerwca, 2013

Dzisiaj w końcu wspaniała pogoda zawitała do mojego miasta. Mam nadzieję, że utrzyma się jakiś czas – podobno w weekend będzie upalnie, może wybierzemy się z mężem nad jezioro, oj brakuje mi tego bardzo. A Pumba to już w ogóle będzie wniebowzięta 😉 A propos wyprawy nad jezioro… dlaczegóż by nie zabrać ze sobą właśnie takiego lekkiego quiche?

 

2013-06-12_quichezbotwinka

 

Spód:

20 dag mąki

1/2 łyżeczki soli

10 dag masła

3 łyżki zimnej wody

olej do wysmarowania formy

Wierzch:

pęczek młodej botwinki (z małymi buraczkami)

3 młode cebulki

opakowanie sera camembert

1/2 łyżeczki pieprzu

1 łyżeczka majeranku

1/2 łyżeczki lubczyku

1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej

4 jajka

 

1. Mąkę przesiać, wymieszać z solą. Zagnieść szybko z rozdrobnionym masłem i wodą. Uformować kulkę i rozwałkować do wymiarów formy (tak, aby zawinąć brzegi).

2. Wyłożyć ciastem nasmarowaną wcześniej olejem formę. Piec 20 minut w temperaturze 200°C.

3. Botwinkę (łodygi i liście) dokładnie opłukać i drobno posiekać. Pokroić też drobno cebulki.

4. Na podpieczony spód wyłożyć posiekaną botwinkę wymieszaną z cebulką.

5. Jajka rozmieszać z przyprawami. Wylać na botwinę.

6. Wierzch tarty posypać pokrojonym w kostkę serem camembert.

7. Piec ok. 30 minut w temperaturze 180 °C.

8. Podawać na ciepło lub zimno posypaną szczypiorkiem.

 

Jutro zapraszam Was na zupę-krem z białych szparagów i młodych ziemniaków. Naprawdę warto zajrzeć po przepis, bo zupka jest palce lizać!

Sałatka z truskawkami, serkiem camembert, płatkami migdałowymi i melisą

wtorek, 11 czerwca, 2013

Wczoraj prezentowałam Wam ciasto z truskawkami, dzisiaj coś dla dbających o linię. Pyszna sałatka z udziałem truskawek – na pewno nie ostatnia u mnie na blogu w tym sezonie! Wcześniej miałam opory przed potraktowaniem truskawek na wytrawnie – teraz już nie 😉 W sałatce wykorzystałam sałatę i melisę z działeczki moich rodziców 🙂

 

2013-06-11_salatkaztruskawkamiicamembert

 

Składniki na 2 porcje:

8 liści sałaty masłowej

300 g truskawek

50 g płatków migdałowych

serek camembert

kilkanaście listków melisy

ocet balsamiczny

 

1. Sałatą wyścielić talerze. Na niej położyć połówki truskawek.

2. Serek camembert pokroić na cieknie plasterki, a następnie na mniejsze kawałki. Ułożyć je między truskawkami.

3. Posypać równomiernie sałatkę płatkami migdałowymi. Ozdobić listkami świeżej melisy.

4. Skropić octem balsamicznym.

 

Już niedługo kolejny przepis na sałatkę z truskawkami! Tymczasem zabieram się do pieczenia tarty z botwinką.

Ciasto jogurtowe z truskawkami

poniedziałek, 10 czerwca, 2013

Sezon truskawkowy w pełni, więc pora zaproponować coś nowego z ich udziałem u mnie na blogu! Chciałam upiec lekkie ciasto z truskawkami. Przeglądając propozycje innych blogerek natknęłam się na przepis Doroty z Moich Wypieków, a że jeszcze nigdy nie przejechałam się na jej przepisie, to postanowiłam zrobić moje ciasto w oparciu o TEN jej wpis. Z uwagi na ograniczone zasoby lodówkowe – zastąpiłam jogurt grecki zwykłym jogurtem naturalnym i dodałam nieco śmietany.

 

2013-06-10_ciastojogurtowe

 

Składniki na formę 23 x 28 cm (może być nieco mniejsza lub większa):

3/4 szklanki oleju słonecznikowego

1 szklanka cukru pudru

jajko

cytryna

400 g jogurtu naturalnego

200 g śmietany 18%

0,5 kg mąki tortowej

2 łyżeczki sody oczyszczonej

0,25 kg truskawek

 

1. Cytrynę parzymy, osuszamy, ścieramy z niej skórkę. Wyciskamy sok.

2. Olej łączymy z cukrem, jajkiem, oraz skórką i sokiem cytrynowym. Mieszamy (niekoniecznie mikserem).

3. Dodajemy jogurt, mieszamy. Następnie dodajemy stopniowo mąkę wymieszaną z sodą. Mieszamy do uzyskania w miarę gładkiej konsystencji (tak jak pisze Dorota ciasto może wyglądać na lekko zważone).

4. Formę do pieczenia wykładamy papierem i smarujemy tłuszczem. Wylewamy na nią ciasto.

5. Na wierzchu układamy połówki truskawek (rozciętą stroną do góry).

6. Pieczemy około godziny w temperaturze 160°C.

7. Po ostygnięciu posypujemy cukrem pudrem.

 

Reminescencje z 10.Festiwalu Dobrego Smaku w Łodzi

niedziela, 9 czerwca, 2013

Większość imprez kulinarnych w Łodzi jakoś mi umyka, albo nie mam czasu, albo jestem niedoinformowana, albo nie mam z kim się przejść. Tym razem mój mąż wyraził chęć, aby mi towarzyszyć w smakowaniu dań w łódzkich restauracjach. Ale zacznijmy od początku. Co to jest Festiwal Dobrego Smaku? Z czym to się je? Jest to festiwal odbywający się w Łodzi już od 10 lat, gdzie do konkursu o najlepszą potrawę startują liczne restauracje i do konkursu o najlepszy deser kawiarnie i cukiernie. Dania konkursowe kosztują 10 złotych, a desery 7 złotych. Zatem za niewielką cenę można spróbować coś nowego. Wiele dobrego, bo jednym daniem na pewno się nie najemy, z uwagi na cenę porcje nie są zbyt duże, ale to ma nas właśnie też zachęcać do spróbowania większej liczby propozycji.

Na pewno żałuję, że nie zaczęłam degustacji już w pierwszym dniu trwania imprezy, czyli w czwartek. W dni powszednie na pewno w restauracjach konkursowych był mniejszy ścisk i lepsza atmosfera – bo niestety dzisiaj (niedziela) było już widać po obsłudze zmęczenie i rozdrażnienie. Chciałam spróbować przepiórki w płatkach róży w Titi, czy polędwiczki wieprzowej na zapiekance ziemniaczanej w Amarancie, ale niestety w tej pierwszej była długa kolejka przy wejściu, a w drugiej dowiedziałam się, że na danie konkursowe trzeba czekać około godziny. Wcale się nie dziwię, bo zainteresowanie festiwalem było ogromne. Mam nauczkę na przyszły rok, żeby zacząć smakowanie już pierwszego dnia.

Nie znaczy to jednak, że obeszłam się ze smakiem. W sobotę odwiedziliśmy z mężem Street Art Deluxe na rynku Manufaktury. Zjadłam proponowany przez restaurację filet z pstrąga w zielonej panierce z młodymi ziemniakami i zielonymi warzywami. Sposób podania odbiegał nieco od zdjęcia zamieszczonego przez lokal, ale nie zmienia to faktu, że danie było przepyszne. Uwielbiam ryby i nigdy nie jadłam tak dobrego pstrąga – soczystego, nie wysuszonego, bez chociażby jednej ości. Sos miał słodko-kwaśny smak. Warzywa były al dente tak jak lubię – znalazłam wśród nich kawałek karczocha, szparagi i marynowaną cebulkę. Młode, pieczone ziemniaczki też niczego sobie! Później żałowałam, że nie poprosiłam drugie porcji. Mój mąż zamówił sobie poliki wołowe w sosie porto z ziemniaczanym puree chrzanowym i warzywami. I to danie było równie dobre – wołowina rozpływała się w ustach. Obydwoje wiemy, że na pewno wrócimy tutaj po więcej 🙂

StreetArtDeluxe

Dzisiaj odwiedziliśmy Deseo Tapas Bar (Piotrkowska 60) – lokal umiejscowiony w podwórku, więc nie był aż tak dzisiaj oblegany. Znalazł się na mojej liście restauracji konkursowych do odwiedzenia z uwagi na danie rybne – Karmelowy przypływ – pieczony łosoś z ziemniaczanym puree i sałatką z buraka. Podanie było całkiem niezłe, chociaż też odbiegało od zdjęcia nadesłanego przez restaurację. Niemniej jednak bardzo mi smakowało – łosoś upieczony z karmelem, puree z chrzanem, łódeczki cykorii z sałatką buraczkową bardzo dobrze się ze sobą komponowały, szczególnie w towarzystwie octu balsamicznego i bazylii. Mój małżonek znów się wyłamał i wziął danie z karty: tortilla de salchicha, czyli omlet z chorizo – jak zwykle jego wybór okazał się strzałem w dziesiątkę – puszysty omlet i plastry oryginalnego chorizo z dwoma sosami tworzyły zgrany duet. Przestudiowałam sobie menu i już wiem, że wrócę tu na paellę czy różnego rodzaju tapas: patatas bravas, berenjena con almendras (bakłażan w migdałach) czy tradycyjną tortilla de patatas. Lokal jest dość mały, dlatego przy większej liczbie osób zrobiło się w nim jak w ulu, ale można by rzec, że takie jest też jego założenie, aby oddać klimat prawdziwego gwarnego hiszpańskiego tapas baru. Obsługa miała na sobie koszulki z numerem sms, na jaki można zagłosować na ich danie konkursowe – super pomysł!

DeoTapas

Ostatnim przystankiem była Breadnia (Piotrkowska 86). Tam serwowano Polowanie na Czerwony Październik – czyli zupę gulaszową z wołowiną, ziemniakami, kładzionymi kluskami, papryką i innymi warzywami. Na pewno się nią najadłam do syta, podano ją z pyszną świeżutką bułeczką. Ale czy mnie zachwyciła? Nie. Była nieco za ostra i nie pasowała do upalnej pogody. Swoiste połączenie lecza i boeuf bourguignon, nieco za ostre jak na mój gust. Jednak i tutaj zainteresowały mnie inne dania, więc wrócę tu na pewno, aby przyjrzeć się ich codziennej kuchni. Niewątpliwym atutem wydaje się być miła i bardzo reaktywna obsługa.

Breadnia

Pozostałe dania konkursowe możecie zobaczyć w tym artykule.  Imprezie towarzyszyły liczne wydarzenia na rynku Manufaktury oraz seanse filmowe z jedzeniem w tle w Wytwórni. Za rok na pewno wezmę jeszcze aktywniejszy udział w festiwalu – szkoda, że jest on tylko raz w roku, bo na pewno ożywiłby i Piotrkowską i podbudował budżet niejednego lokalu gastronomicznego w Łodzi. A kto wygrał w tym roku? Sprawdźcie na stronie wydarzenia.

Zapach świeżych malin, czyli kulinarna podróż sentymentalna do Nieszawy I połowy XX wieku

wtorek, 4 czerwca, 2013

Jeśli szukacie odpoczynku od zabieganej codzienności i chcecie dowiedzieć się jak żywili się nasi dziadkowie w I połowie XX wieku, to serdecznie zapraszam do lektury książki Krystyny Wasilkowskiej-Frelichowskiej “Zapach świeżych malin”, wydanej przez PWN. Obecnie jest straszny pęd ku wyszukanym, wystylizowanym nowoczesnym potrawom, a może piękno i najlepszy smak tkwi w prostocie? Kuchnia naszych dziadków była prosta, ale niekoniecznie tłusta, jadano o wiele więcej ryb i owoców i miała charakter tylko i wyłącznie sezonowy, stosowano jedynie naturalne środki konserwujące. Robiło się też wiele domowych przetworów, suszyło owoce i grzyby.

zapach-swiezych-malin

Autorka snuje opowieść o Nieszawie i jej mieszkańcach. Skupia się głównie okresie międzywojennym. Książka obfituje w wiele smakowitych przepisów, które zebrano wśród mieszkańców Nieszawy, wiele zdjęć miasta i dokumentów. Miasto Nieszawa położone nad Wisłą w połowie drogi między Włocławskiej a Toruniem. W okresie przedwojennym było to miasto wielokulturowe, współegzystowali tutaj Polacy, Żydzi i Niemcy. Kuchnia tego miasta miała zatem także wiele do zaoferowania, wiele tutaj było wpływów kujawskich, jak i kresowych. Żydzi i Niemcy wprowadzili swoje smaki.

Wielu Nieszawian trudniło się rybołówstwem leszczy, płoci, węgorzy, szczupaków i sandaczy. Nic dziwnego, że na stołach mieszkańców miasta królowały ryby. “Od pierwszych dni pobytu w Nieszawie zapamiętałam apetyczny zapach, który wydobywał się z kuchni moich teściów, przesycony smażoną i wędzoną rybą. Ta wielka różnorodność smaków, wielość dań z ryb  i rybna zupa nie była mi znana” – opowiedziała autorce wiekowa żona jednego z rybaków. Zadziwiły mnie cytowane przepisy na ryby faszerowane – każdy jest bardzo pracochłonny, bo wymaga ściągnięcia skóry z surowej ryby, tak aby jej nie uszkodzić, następnie oddzielenia mięsa od ości, połączenia mięsa ryby z czerstwą bułką, jajami, warzywami i przyprawami, a na końcu wypełnieniu skóry ryby farszem, nadania właściwego kształtu i gotowania na wolnym ogniu. Bardziej mi bliski jest przepis na ryby smażone i włożone do zalewy octowej – jak jeździłam z rodzicami w dzieciństwie na Mazury, tata łowił niezliczoną ilość płotek, te których nie udało nam się zjeść na bieżąco lądowały w takiej zalewie. Później po powrocie do Łodzi mieliśmy kilka wspaniałych kolacji z taką rybką. Chyba muszę kiedyś powędkować i zrobić kilka słoiczków, bo smak takiej ryby jest wyjątkowy. Dla dzieci nieszawianki przygotowywały kotlety z mielonej ryby. Autorka prezentuje też przepis na rybę w galarecie, którą wprost uwielbiam. U mnie na blogu znajdziecie przepis na karpia w galarecie. Nie znam natomiast smaku zupy rybnej, przepis sobie zanotowałam i na pewno wykorzystam.

Zaintrygowało mnie to, że w większości wspomnień mieszkańcom zapach ryby kojarzy się przyjemnie. A jakie są sprawdzone sposoby na zabicie nieprzyjemnego zapachu ryby? Pani Eulalia podała ich kilka:

“a) jeśli po oprawieniu ryby moje dłonie brzydko pachną, zanurzam je w słonej wodzie, a następnie kropię sokiem z cytryny

b) jeśli umyta patelnia nadal pachnie rybą, przecieram ją fusami z herbaty,

c) jeśli na talerzach pozostał rybi zapach, zanurzam je w zimnej wodzie z solą,

d) nie chcąc, by zapach smażonej ryby rozniósł się po całym domu, do wlanego oleju na patelnię dodaję kilka kropel soku z cytryny”.

Ogromnym zdziwieniem było dla mnie , że do połowy XX wieku można było złowić w Wiśle w porze jesiennej łososie, które następnie najczęściej wędzono.

Biedniejsze rodziny jadły wiele ryb, ale bywało, że nie mogły sobie pozwolić na mięso ryby – wtedy często gościła u nich jakaś zupa typu wodzianka (zupa z czerstwego pieczywa), zupa z brukwi, kartoflanka, zacierkowa, krupniki czy różne odmiany żuru (czysty, z mięsem, kiełbasą, na kiszczoku, na płuckach). Ja mam sentyment do barszczu białego przyrządzanego przez moją mamę i zaskoczyło mnie to co przeczytałam u Pani Krystyny: “W Nieszawie i okolicach barszczem białym nazywano też czysty żur, bez żadnych dodatków. Jednak nazwa właściwa zarezerwowana jest do zupy, które powstała na wywarze z mięsa wieprzowego, solonego (zakonserwowanego), do którego pod koniec gotowania dodawano kwasu z kapusty i zabielano (zaklepywano) go śmietaną z mąką. Ziemniaki gotowane były osobno, następnie tłuczone (krychane) i kraszone. Jedzono je “na przybirkę” – jedna łyżka barszczu, jedna łyżka krychanych. ” U mnie zalewajka/barszcz biały wyglądał tak.
Popularne były też wszelkie potrawy mączne, a w szczególności kluski żelazne, kładzione, leniwe, pierogi a także słodkie racuchy czy oładki ze zsiadłego mleka. Zimą przygotowywano wiele potraw z łatwych do przechowywania ziemniaków i kapusty, m.in. parzybrodę czy gołąbki ziemniaczane.

Jedzono stosunkowo dużo podrobów. Najwięcej mięsa spożywano przy jakiejś ważnej okazji i w porach świątecznych: na Wielkanoc i Boże Narodzenie. Uboju dokonywano w gospodarstwie lub ubojni, był to dzień bardzo uroczysty; powszechnym zwyczajem było zatrudnianie w domu wędliniarza na ten czas. Nie było lodówek więc wszystko trzeba było dobrze zaplanować i szybko przerobić każdą część zwierzęcia. Dowiedziałam się, że pierwszą potrawą była świeżynka, czyli potrawka z okrawków różnych części tuszy wieprzowej (boczku, schabu, karkówki, szynki, łopatki oraz wątróbki) z przesmażoną posiekaną słoniną i cebulą przyprawiona jedynie solą i pieprzem. Tak jak pisze autorka “wszystko powyższe ma sens wtedy, jeżeli mięso pochodzi z uboju sprzed paru godzin, gdyż tylko takie mięso ma specyficzny smaczek”. W Nieszawie w okresie międzywojennym działało 10 rzeźni ze sklepami, w których największym powodzeniem cieszyły się zawsze kiszki wątrobiane, pasztetowe, kaszanki i wszelkiego rodzaju kiełbasy. Przyprawienie wszystkich tych wyrobów było bardzo proste: czosnek, majeranek, sól i pieprz.

W przedwojennej Nieszawie istniała restauracja, do której przyjeżdżali nawet kuracjusze z Ciechocinka. Po wojnie słynny był lokal “Pod łososiem”, gdzie do każdej setki wódki trzeba było zamówić przekąskę: najpopularniejsza była studzina (galaretka z nóżek) czy rolmopsy. W latach 70 -tych powstała piętrowa “Jagiellonka”, która słynęła z wspaniałych wesel – tam furorę robiły flaki po nieszawsku, zrazy i gulasz wołowy. W latach 90-tych restaurację zamknięto.

W książce znalazłam  przepis na chleb zawsze-się-uda – na zakwasie podany przez jedną z miejscowych gospodyń, jednak kiedyś na porządku dziennym było oddawanie chleba do upieczenia w piekarni, tak samo ciast czy ciasteczek, nie każdy miał piec i tak było też ekonomiczniej. Na ulicy Browarnej znajdowała się piekarnia prywatna, po wojnie upaństwowiona. Tam Nieszawianie oddawali swoje wypieki. “…z wypiekami wiązał się cały rytuał. Najpierw należało wypożyczyć z piekarni i zanieść do domu dwie lub trzy duże blachy. Uzgadniało się z majstrem piekarzem godzinę, na którą należało przynieść słodkości do upieczenia, bo każde ciasto wymagało innej temperatury. Oczywiście ciasteczka pieczono już po wypieku chleba. Zapełnione blachy przykrywało się ściereczką i przynosiło do piekarni. Po upieczeniu przekładałyśmy wypieki do wiklinowego koszyka wyłożonego pergaminem. “, ” W okresie przedświątecznym na podwórku piekarni stały dziesiątki blach, blaszek, foremek z babkami i wąskich korytek, czekających swojej kolejki do wstawienia do pieca. To był niezapomniany widok!”. Tak było w wielu miastach Polski – także w Łodzi jeszcze w czasach młodości mojej teściowej, o czym mi niedawno opowiadała.

Z książki można dowiedzieć się jak prawidłowo przygotować konfitury czy powidła. Nieszawskie gospodynie robiły bardzo dużo konfitur malinowych czy powideł śliwkowych. W przygotowaniach zawsze pomagały dzieci. Duża część owoców znikała w ich brzuszkach. Przygotowywano też wiele przetworów na zimę, nie tylko kiszoną kapustę i ogórki, ale buraczki z papryką, sałatki wielowarzywne czy ogórki z curry.

W rodzinnym domu autorki wiele było potraw pochodzących z Kresów Wschodnich, gdyż właśnie stamtąd pochodził jej ojciec (kartacze, łazanki z szynką, mamałyga, grochowe paluchy). Na Wielkanoc zawsze przygotowywano paschę z bakaliami. Ponieważ przed wojną ewangelicy stanowili dość pokaźny odsetek ludności wprowadzili oni do jadłospisu mieszkańców miasta wiele swoich potraw, takich jak sałatka ziemniaczana, zielony sos ziołowy, ciasto drożdżowe z bakaliami czy bomby serowe z kminkiem na Wielkanoc, a także wiele potraw z wieprzowiny czy gęsiny. Swoje piętno na miejscowej kuchni obili też Żydzi, przed wojną było w Nieszawie aż 35 rodzin żydowskich. Autorka podaje nam przepisy na takie dania kuchni żydowskiej jak: kluski z wątróbki, kugiel z mięsem, czulent, gęsi pipek czy cymes z marchwi. Łódź też była miastem wielu kultur i aż się dziwię, że do tej pory nie starałam się zgłębić smaków tych kuchni – pora to zmienić. Gęsi pipek wiem, że można zjeść w restauracji Anatewka, do której mam ochotę się wybrać, właśnie po lekturze tej książki.

Nie opowiem Wam wszystkiego, musicie zajrzeć do tej książki, jeśli chcecie dowiedzieć się co to jest na przykład cieplak czy jak przygotować wspaniały nugat orzechowy. Ale nie tylko dlatego, ta książka to prawdziwa odskocznia od naszej zabieganej codzienności, wspaniała podróż do krainy, gdzie czas płynął inaczej. Może warto wrócić do tych korzeni, zwolnić tempo życia, jeść sezonowo i wg przepisów naszych babć?